W cieniu rosnącej politycznej kariery Donalda Tuska, na początku lat 90., miała miejsce historia, która według dziennikarza śledczego Wojciecha Sumlińskiego, pokazuje mechanizmy działania ówczesnych elit. Historia mieszkania komunalnego w Sopocie to nie tylko opowieść o lokalowym przywileju, ale przede wszystkim – o wyrzuconej z własnego domu rodzinie, presji politycznej i bezkarności władzy.
Lokal, który się spodobał
W jednej z sopockich kamienic, w mieszkaniu komunalnym należącym do miasta, mieszkała niezamożna, kolejarska rodzina. Przeciętni obywatele, którzy – jak wielu w tamtym czasie – mieli niewielkie zaległości czynszowe wobec miasta. Nie byli jednak dłużnikami, których należało eksmitować. A mimo to, z mieszkania zostali usunięci. Ich miejsce zajął Donald Tusk z rodziną.
Z relacji zawartej w książce „Niebezpieczne związki Donalda Tuska” wynika, że to sam Tusk miał wskazać konkretny lokal, który przypadł mu do gustu. Ówczesny prezydent Sopotu, Jan Kozłowski, miał usłyszeć z „góry” – z kręgów politycznych Platformy Obywatelskiej – polecenie, by znaleźć odpowiednie mieszkanie dla przyszłego lidera partii. I znalazł – nawet jeśli oznaczało to, że dotychczasowi lokatorzy musieli się wynieść.
Zameldowany nie tam, gdzie trzeba
Problem polegał jednak na tym, że Donald Tusk był zameldowany w Gdańsku, a jego żona – w Gdyni. Tymczasem mieszkania komunalne przydzielane są wyłącznie osobom zameldowanym na terenie danej gminy. Tak mówi prawo – i tak też mówiły ówczesne przepisy. A jednak lokal w Sopocie trafił do osoby spoza miasta, co według Sumlińskiego oznacza bezpośrednie złamanie prawa przez prezydenta Sopotu.
Co więcej – nie dość, że rodzina Tusków otrzymała mieszkanie z naruszeniem zasad, to jeszcze niemal natychmiast uzyskała możliwość wykupu lokalu na własność. Według autora książki, Jan Kozłowski udzielił im znacznej ulgi finansowej, dzięki której zakup stał się możliwy w krótkim czasie. Pieniądze na transakcję miały pochodzić od Wiktora Kubiaka – postaci znanej z działalności w PRL-owskim wywiadzie wojskowym i powiązanej z aferą FOZZ, jednym z największych finansowych przekrętów okresu transformacji.
Policjant, który chciał dochodzić prawdy
Nie każdy jednak przeszedł nad tą historią do porządku dziennego. Sprawą zainteresował się szef sopockiej policji, komisarz Rusik – funkcjonariusz z doświadczeniem sięgającym czasów Milicji Obywatelskiej. To on zwrócił uwagę na rażące nieprawidłowości i domagał się wyjaśnień. Kozłowski został wezwany na przesłuchanie, które miało trwać ponad siedem godzin.
W trakcie zeznań, Kozłowski miał przyznać wprost: „Nie miałem wyjścia. Dostałem polecenie z góry. Tuskowi bardzo podobało się to mieszkanie.” Tłumaczył, że sytuacja była delikatna – wizerunkowo i politycznie. „Jak to by wyglądało, że wielki lider partii nie ma nawet swojego mieszkania?” – mówił.
Komisarz Rusik, mimo wewnętrznego sprzeciwu, wycofał się z dalszych działań. Jako były milicjant obawiał się, że medialna nagonka oskarży go o próbę niszczenia „niezłomnego opozycjonisty” – a presja z góry była ogromna. Cała sprawa została zamknięta, dokumenty trafiły do archiwum, a wszyscy zaangażowani zamilkli.
Rodzina, która zniknęła z kart historii
Eksmitowana rodzina kolejarska, która została siłą przeniesiona do mieszkania socjalnego, zniknęła z pola widzenia opinii publicznej. Nie pojawiła się w relacjach prasowych, nie udzieliła wywiadów, nie domagała się sprawiedliwości – zapewne z obawy przed silniejszym przeciwnikiem lub z czystej bezsilności. Nikt nie zapytał, jak poradzili sobie po wygnaniu z własnego domu. I nikogo to, jak pisze Sumliński, zbytnio nie interesowało. Ważniejsze było, że Donald Tusk nie musiał już mieszkać z rodziną w akademiku.
Cisza, która mówi wszystko
Dla Wojciecha Sumlińskiego ta historia to nie tylko lokalna afera. To symbol – pokazujący, jak rodziła się nowa elita, jak władza od początku traktowała prawo jako narzędzie, które można naginać, jeśli tylko stoi to na drodze politycznej wygody. A także – jak łatwo milczenie może przykryć bezprawie.
Napisz komentarz
Uwagi